poniedziałek, 23 grudnia 2013

PRZETWORY


Przeszyć, Przemielić, Przemieszać, Przemienić
Podczas Przetworów zawory od silnika stają się sztućcami, kawałek drewna latarką, Hania przy filcu nabiera kolorów, Krystynę bawełna uspokaja, Wiesław podświetla foliową meduzę i marzy o lataniu, a naleśniki Uli rozbawiają dzieci.

W sobotę 14 grudnia, jedna z hal fabryki Soho na warszawskiej Pradze od rana wypełnia się przedmiotami. Są butelki, żarówki, sosnowe deski, metalowe rurki. Kłębki wełny, zwoje filcu i bawełny, przezroczyste folie, nici i igły. Miksery i miski, wiertarki, wkrętarki, farelki, kable i spawarki. Koło przedmiotów kręcą się ludzie. Z tego, co niepotrzebne, będą robić niezbędne. Ze zwykłego – nowatorskie. Z codziennego – coś na specjalne okazje. To już ósma edycja Przetworów. W tym roku młodzi projektanci tworzą z seniorami. Zjechali się z całej Polski. Przed nimi dwa dni pracy. Zaraz zaczynają.
Stolik
A właściwie trzy. Nie minęły dwie godziny, a już stoją. Blat drewniany, sosnowy, podstawa w kształcie kwadratu, z betonu. A środek, czyli nóżka, z rurki ze starego wojskowego namiotu. Iga Górniak i Janek Lewczuk, studenci wzornictwa na warszawskiej ASP, tych namiotowych rurek znaleźli w swoich domach stosy. Tak narodził się pomysł. Rurki są sprytne, teleskopowo wysuwane, z zaciskiem. Tym sposobem stolik jest regulowany – może być wysoki do baru, albo niski do kawiarni, na balkon albo do ogrodu. Ale tym jak, gdzie i co zajmuje się już Krystyna. Krystyna Jedlińska robi do stolików instrukcję obsługi. Na bawełnianej, białej surówce wyszywa filcowe litery i obrazki. Teraz nikt już nie zna takich surówek. Znalazła je w swoich zapasach materiałowych, kiedy szukała, co by tu można przetworzyć. Krystyna odkąd pamięta zawsze szyła. Bo zawsze miała problemy ze znalezieniem ubrań dla siebie. Jak na kobietę wysoka, postawna, nietypowy rozmiar. Więc szyła dla siebie, szyła dla dzieci, sukienki, spódnice, dżinsy, tak, że nikt nie mógł rozpoznać, że to nie ze sklepu. Samouk z tym szyciem, bo z wykształcenia tłumacz języka niemieckiego. Niby już 65 lat i na emeryturze, ale wciąż bierze zlecenia, z zawodem rozstać się nie może. I z szyciem też nie. Bo szycie ją uspokaja. Na listwę nawija właśnie wyszywaną bawełniano-szarą płachtę z instrukcją obsługi stolików. A obok przechodzi Maria, w ręku trzyma kokon.

Lampy
Wszyscy myślą, że to kokony, jaskółcze gniazda albo gniazda os. A to są przecież lampy, mówi Maria Reder. Na razie lampy jeszcze leżą, schną na stole, na szklanych gąsiorach do wina. Mokre lampy oblepiają szklane gąsiory, bo tak naprawdę są z papieru. Niecały rok temu Maria wpadła na pomysł, że lampę można zrobić z papieru. A właściwie z książek. W domu leżały u niej niechciane podręczniki szkolne. Córka pracowała w wydawnictwie, podręczniki wycofano, nie było możliwości przekazania ich nikomu. Z córką śmiały się, że może zrobią z nich lampy – to taki dobry prezent, mieli tradycję kupowania ich w rodzinie. Więc zgodnie z przepisem na masę papierową wrzuciły książki do garnka i podgotowały. Mikserem do ciasta mieliły, a potem odsączały. Maria mówi, że książki odsącza się jak twaróg – książkowa serwatka wycieka przez gazę, zostaje sama masa papierowa. I tak lampy powstawały, a Maria trafiła do Pomorskiej Fabryki Designu. Wiele lat temu kończyła ASP, ale rzeczy robiła tylko dla siebie, a tu nagle, 60 lat, i tak się jej lampy spodobały. Spodobały się też Grupie PAPA, czyli Soni, Michałowi i Weronice, studentom ASP w Łodzi, którzy zaprosili Marię do wspólnego robienia lamp na Przetworach. Na początku Maria przyznaje, że ciężko było jej się przełamać, myślała, że na emeryturze już się wyciszy, schowa w ogródku ze swoimi zwierzakami. Ale teraz widzi, że z ludźmi jednak miło i dobrze jest być, jakaś energia wstępuje w człowieka. Tyle jest osób po domach pochowanych, chociaż mają takie świetne pomysły. Na przykład Wiesław, pokazuje Maria, z poświęcenia, prawdziwy dusza człowiek. Z folii klei właśnie ogromny balon.

Meduza
To jest nazwa na ten balon. Z folii budowlanej, wykrojony prostokąt 10 na 8, wszystkie boki zebrane do środka i podklejone. Foliowy balon zawiśnie na uwięzi, to znaczy na kablu, od środka wypełniony światłem i ciepłym powietrzem. Meduza będzie unosić się nad ziemią. To od zawsze było marzenie Wiesława Grzesiaka – oderwać się od ziemi. I żeby zobaczyć swoją miejscowość, czyli Świdwin, z góry. Na samoloty nie miał pieniędzy. Więc je kleił. Ale paralotnie to już co innego. Na początku unosiły go tylko metr czy dwa, ciągnęły go przez pola. Potem, na motolotni z silnikiem poszło już wyżej. Wiesław z kolegami latał na para- i motolotniach, skakał na spadochronach, założył Stowarzyszenie Lotnictwa Rekreacyjnego, aż zdarzył się wypadek, złamany kręgosłup. Konserwator w zespole szkół rolniczych, z zawodu technik-mechanik, musiał przejść na rentę. Pewnego dnia, siedem lat temu, puszczał na łące w Świdwinie swoje samoloty i zobaczyły go tam dzieci. Zaczął do nich przychodzić, do Chatki Puchatka, świetlicy środowiskowej. Mały brzdąc leci przez pół sali, łapie go wpół i krzyczy – Panie Wiesiu, jak ja się cieszę, że pan przyszedł. Kupili go, starego chłopa, któremu łzy stanęły w oczach. Bo te samoloty, przyznaje, trochę zastępują mu wnuki. Teraz robi dla dzieci jedenaście imprez samolotowych w roku - I ty możesz być Ikarem, Wiatr i Woda, Młodzi Szybownicy na Start, Święto Latawca, Święto Balonów, Szalony Lotniczy Dzień Dziecka, i tak dalej. Z samolotów spadają wtedy cukierki, a z motolotni lecą w dół misie-spadochroniarze. Proste modele, takie sklejane z pianki do paneli, przywiózł w pudełku nawet tu, do Warszawy. To tak oprócz tego, że razem z Ulą Jagodzińską i młodymi projektantami, Wojtkiem Guzikiem i Jakubem Kupinowskim, kleją teraz tę foliową meduzę. Obok nich inni też kleją.

Dywan
Klei Hanka Sienkiewicz i Justyna Zubrycka. Dywan z poprodukcyjnych resztek wełnianego filcu technicznego. Twardy ten filc, aż palce od niego bolą, nic go nie bierze, nawet maszyna. Więc najpierw białe i niebieskie trójkąty zszywają ze sobą ręcznie, a potem sklejają w ludowy wzór. 450 elementów albo i więcej. Justyna, projektantka po ASP w Krakowie, Zagrzebiu, Wiedniu, znalazła kiedyś kapę, którą jej babcia robiła na krośnie – tak właśnie wyglądała i stąd pomysł. Wzór jest aztecki, ale spotykany też na Podlasiu. Hanka ma dom na Podlasiu. Wszystko w tym dywanie się ze sobą łączy. Wyprowadziła się z Warszawy cztery lata temu. Pomiędzy Krynkami a Kruszynianami, za Białymstokiem, wybudowała dom z gliny i w nim teraz mieszka. Po latach pracy w szkole, prowadzeniu działalności gospodarczej i rencie, na emeryturze, 62 lata, zaczęła robić wełniane narzuty, czapki z filcowanej wełny, korale z gliny przydymione przez ognisko. Z sąsiadkami jeszcze się przymierzają, ale będą też robić prawdziwe walonki. A dywan robi po raz pierwszy. Na początku nie chciało jej się jechać do Warszawy te 300 kilometrów, ale teraz widzi, jak oczy i umysł się otwierają. I jak przy farbowaniu tych dywanowych trójkątów na niebiesko, sama nabiera koloru. Justyna podpytuje Hankę o materiały, Hanka Justynę o programy w komputerze. W powietrzu unosi się zapach ciasta.

Naleśniki
Ciasto na naleśniki, które smaży Ula Grzelązka, ma swoje tajemnice. Woda gazowana, skórka pomarańczowa i różne koloro-smaki – brązowa czekolada, czerwony pomidor, żółta kurkuma, zielony szpinak. Ale nie tylko o naleśniki tu chodzi. Chodzi też o zabawę. Smak naleśnika trzeba wylosować w kole fortuny, kształt wykroić foremką, sos nalać przez lejek, a dodatek z konfitury nałożyć katapultą zakończoną łyżeczką. Ustawione w kolejce dzieci śmieją się do takiego naleśnika. Naleśnikowy plac zabaw wymyśliły Gocha i Kaja, z Katowic i Poznania, młode projektantki, które po obejrzeniu kreskówki Wallace i Gromit, chciały stworzyć swoje maszyny do dekoracji jedzenia. Do współpracy wybrały Ulę, specjalistkę od kuchni. Te konfitury z borówki, porzeczek i śliwek przywiozła ze swojego domu, spod Łodzi, koło Zgierza. Przywiozła też własnej roboty kresowe rogaliki z kruszonką, ale już ich nie ma. Szybko się rozeszły. Bo to są rogaliki błyskawice. Szybko się je robi, a jeszcze szybciej zjada. W tym domu pod lasem Ula na razie mieszka sama. Dwaj synowie z żonami i wnukami jeszcze wolą w mieście. Ale co chwila ktoś wpada – wnuki na warsztaty gotowania gołąbków albo klusek żelaznych z mięsem, przyjaciele z dawnych lat na opowieści o podróżach. Znają się jeszcze z czasów, kiedy Ula pracowała. Handel zagraniczny, przemysł odzieżowy, jeździła po świecie, poznała różne smaki. Teraz ma 65 lat, od 10 jest na emeryturze. Ale się nie nudzi – uniwersytet trzeciego wieku, klub inteligencji katolickiej, zespół do walki z narkomanią, zbieranie grzybów w lesie, spostrzeżenie, że drugi człowiek skrywa łezkę, wzięcie go za rękę, pogładzenie po głowie. No i to gotowanie. Ula lubi łączyć ludzi jedzeniem. Najlepiej przy wspólnym stole. Tak było w jej rodzinnym domu i tak jest teraz u niej. Bo czy może być coś piękniejszego niż rodzina przy stole? To, co obok robi Zdzisław też może przydać się przy stole.

Sztućce i latarki
A właściwie na stole. Bo sztućce Zdzisława Majerczyka i Michała-Pana Ławeczki są stojące - na nóżce ze starych zaworów po silnikach samochodowych. Michał zebrał je po znajomych, którzy naprawiają samochody. Przy okazji zebrał też sztućce. I tak Zdzisław obcina końcówkę widelca, Michał spawa i łączy widelec z zaworem, Zdzisław poleruje całość, i już jest. W rzędzie na stole stoją widelce, noże i małe łyżeczki. Nie brudzące obrusu, można sobie podejść i wybrać. A tak przy okazji robią też latarki. Owalne kawałki drewna, z boku mały guzik i ze środka miga światełko. Takie sposoby obaj znają dobrze, dobrali się na tych Przetworach. Michał na co dzień jest realizatorem dźwięku, ale przy różnych rzeczach majsterkuje. Trzy lata temu, na Przetworach, z klocków lego zrobił małe głośniki. Zdzisław też zrobił sobie głośnik – z drewnianego pudełka po kartotekach, a do niego podłącza od razu mikrofon – z dwóch kapsli od dezodorantu, wkładu ze starego telefonu i kabelka. To w Katowicach, na Nikiszowcu, gdzie mieszka, ma warsztat i tam wymyśla, co by tu zrobić nowego, albo maluje obrazy. A gdy ma dosyć siedzenia, wsiada na rower. Raz jak wsiadł, to wrócił po miesiącu, aż objechał całą Polskę po obwodzie. Albo po prostu jedzie 10 kilometrów do Giszowca, ścieżką rowerową, którą sam wybudował. I tak od 11 lat, od kiedy nie jest już górnikiem. Przyszły zwolnienia, a górnik, który w kopalni 4-5 tysięcy Juli energii wydaje z siebie, bez pracy po prostu musi coś robić. Niektórzy wybierają telewizor, knajpę, piwo, knajpę i w końcu umierają na zawał. Zdzisław wybrał rower, dołączyło kilku kolegów i teraz mają klub rowerowy. Jeżdżą w weekendy majowe, na Litwę, do Rumunii, Chorwacji, niektórzy nawet na Nordkap. Żona Zdzisława jest mądra i tak mu pomaga, że w realizowaniu siebie nie przeszkadza. Jak on wyjeżdża, to dzwonią do siebie. Z Przetworów Zdzisław też już dzwonił, że w niedzielę wieczorem wraca do domu.

*
Pary międzypokoleniowe zdobyły trzy nagrody Przetworów. Ula Zalewska pierwszą za projekt etnicznego pokoju. Przed powrotem do Katowic Zdzisław Majerczyk i Pan Ławeczka odebrali  nagrodę za swój projekt sztućców i latarek. Nagrodę otrzymała też Ula Grzelązka z Gochą i Kają, za fabrykę naleśników.

Autorka tekstu: Marta Mazuś
Foto: Kamila Szuba 













środa, 27 listopada 2013

KINO PO PIĘĆDZIESIĄTCE



Kadr z filmu Hotel Marigold

Hollywood zauważyło wreszcie, że świat nie kręci się tylko wokół młodych, pięknych i bogatych i od pewnego czasu na ekranach kin pojawiają się także emeryci. I to nie byle jacy, bo w nowych produkcjach zagrali tacy aktorzy, jak Judie Dench (znana z roli M w filmach o Jamesie Bondzie), Maggie Smith (m.in. profesor McGonadall z fimów o Harrym Potterze) czy Bill Nighy (postać rockmana z „To właśnie miłość”). 

Ci właśnie aktorzy pojawili się na planie filmu Hotel Marigold. Przedstawia on historię grupy emerytów, którzy jadą do Indii, zwabieni wizją ekskluzywnego domu spokojnej starości. Na miejscu okazuje się jednak, że miejsce z reklamy praktycznie nie istnieje. Menadżerem domu, który bardziej przypomina ruinę, jest młody Hindus, którego spojrzenie na świat niekoniecznie pokrywa się z rzeczywistością. Bohaterowie zostają zmuszeni do zorganizowania się i stworzenia własnymi siłami miejsca, w którym chcieliby się zestarzeć. Rodzą się nowe miłości, zaczyna się drugie życie i nagle okazuje się, że starość wcale nie musi być bierna. Film cieszył się tak dużą popularnością, że chodzą plotki o przygotowaniach do drugiej części.

Jak widać na przykładzie Hotelu Marigold, zmieniła się nie tylko obsada, ale i tematyka. Podobny klimat utrzymany jest w debiucie reżyserskim Dustina Hoffmana o tytule Kwartet. Akcja rozgrywa się w domu spokojnej starości dla muzyków, którego spokój zostaje zakłócony wraz z przybyciem ekscentrycznej diwy, znanej z trudnego charakteru (tu znowu Maggie Smith, nominowana za tę rolę do Złotego Globu). Przesłaniem obu filmów, choć opowiadają o przemijaniu, jest stwierdzenie, że nigdy nie jest za późno.   
W zupełnie inaczej starość pokazuje obraz Michaela Henekego Miłość. Film opowiada o małżeństwie z 50 letnim stażem, które staje w obliczu kolejnej i zarazem ostatecznej próby; postępującej choroby współmałżonki. To film o miłości, czułości i oddaniu, ale także o wspólnym przemijaniu, przesiąkniętym cierpieniem. Dramat, który rozgrywają legendy francuskiego kina Emmanuelle Riva i Jean-Luis Trintignant, zdobył Złotą Palmę na festiwalu w Cannes.

Wszystkie trzy filmy zdobyły duże uznanie, a do polskich kin wchodzi właśnie komedia Last Vegas z takimi gwiazdami jak Robert De Niro, Morgan Freeman i Micheal Douglas. Chłopaki po sześćdziesiątce jadą do Las Vegas, by urządzić wieczór kawalerski kumplowi, który jako jedyny z całej paczki jest nieżonaty. Wygląda, więc na to, że starość to temat nie tylko dla seniorów.

tekst: Katarzyna Belczyk

Opisy filmów: