- Łącząc siły dwóch wsi Osieczowa i pobliskiego
Tomisławia zrealizowaliście przy wsparciu Towarzystwa Inicjatyw Twórczych „ę” projekt
„Moja wieś, moja tożsamość”. Skąd wziął się pomysł?
- Wszystko zaczęło się od mojej teściowej, Bronisławy
z domu Pławiak, która ma w tej chwili 85 lat. Od 1946 roku mieszka w Polsce,
ale urodziła się w Bośni. Jest Polką.
- Już to brzmi ciekawie.
- Jej dziadek, Józef Pławiak w 1898 roku wyemigrował z
Ukrainy do Bośni. W Galicji wtedy ciężko się było utrzymać, szczególnie jeśli
miało się większą rodzinę i mało ziemi, bieda panowała straszliwa. Część ludzi
wyjeżdżała na saksy do Stanów Zjednoczonych, ale był taki okres, kiedy Austria
wykupiła Bośnię od Turków i nie wiedziała co z nią zrobić. Postanowiła rozdać
trochę ziemi narodom, które mają pojęcie o rolnictwie. Bośnia była zaludniona
przez Turków i Serbów, którzy w większości nie uprawiali ziemi, a zwierzęta
hodowali w lesie. W pierwszym rzucie wyjechało do Bośni ponad 10 tysięcy
Polaków. Osiedlili się tam też Niemcy, Czesi, Węgrzy i wiele innych
narodowości.
- Prawdziwy tygiel.
- Miejscowości były początkowo mieszane, na przykład
polsko-rosyjskie. Ale dochodziło do sporów religijnych, więc z czasem
stwierdzono, że trzeba dawać ziemię jednej narodowości. Rodzice mojej teściowej
zamieszkali w miejscowości Kunova, wyłącznie polskiej. Moja teściowa do Polski
wróciła w wieku 18 lat, sporo pamięta i lubi opowiadać różne historie stamtąd. Stwierdziliśmy,
że trzeba coś z tym zrobić. Powstała pierwsza z naszych książek „Bośnia,
wątpliwy raj”.
- Dlaczego wątpliwy?
- Polacy mieli naobiecywane, że dostaną tam ziemię,
będą zwolnieni z podatku. Prawda była nieco inna. Przybyli po innych
narodowościach, które pobrały ziemie bardziej urodzajne, więc zostały im lasy.
Musieli je karczować, wybudować sobie domy, a wszystko w ciągu 3 lat, bo potem byli
już zobowiązani normalnie płacić podatki. Ci, którym się udało, w kolejnych
pokoleniach mieli dobre życie. Rodzina mojej teściowej miała młyn, suszarnię
owoców. Ale w 1941 roku Hitler utworzył tam
Państwo Chorwackie. Zaczęły się waśnie miedzy Chorwatami i Serbami. Polacy
musieli opowiedzieć się po którejś stronie –Chorwatów, katolików, którzy byli za
Niemcami albo Serbów, którzy byli prawosławni, więc nie było im do końca po
drodze. Skończyło się tak, że wstąpili do partyzantki Tity, która była
zwalczana przez jedną i drugą stronę. Po wojnie, mimo że mieli tam dobre
warunki materialne, nie bardzo mogli zostać, byli ścigani, zdarzały się
samosądy. Wrócili do Polski, na Ziemie Odzyskane. Spisane przez nas na własną
rękę, jeszcze przed rozpoczęciem projektu, wspomnienia rozeszły się bardzo
szybko po rodzinie. Okazało się, że to był świetny pomysł, młodsze pokolenia w
ogóle nie znały tej historii.
- Skąd to zainteresowanie?
- Każdy chce wrócić do korzeni, zobaczyć, co było
wcześniej. Choć Osieczów, gdzie mieszka moja teściowa i Tomisław są zamieszkane
przez potomków tych, którzy przybyli z Bośni, ten temat w ogóle nie był
poruszany – nie było żadnych imprez, opracowań, kompletnie nic. Gdy powstała
pierwsza książka, wpadliśmy na pomysł, żeby w działania wokół powrotu do
historii włączyć mieszkańców tych miejscowości. Napisaliśmy wniosek, żeby ich
zaktywizować. Proszę sobie wyobrazić, że żyje tam jeszcze ponad 40 osób, które
władają językiem serbsko-chorwackim.
- Jak wyglądał projekt, na który złożyliście wniosek?
- Składał się z dwóch części. W jednej gromadzone były
wspomnienia i zdjęcia, w drugiej przepisy kulinarne. Stwierdziliśmy, że wspomnienia
najlepiej będzie zbierać w oparciu o szkołę, przez dzieci. One mają rodziców,
dziadków, są łącznikiem. Na Dzień Babci i
Dziadka, zorganizowaliśmy wspólnie z nauczycielami imprezę „Kuferek wspomnień”,
gdzie prezentowaliśmy pamiątki, zdjęcia, piosenki i opowieści zebrane przez
dzieci. A poza szkołą zdjęcia i wspomnienia zbierała Józefa Wielbińska, emerytowana
dyrektorka szkoły.
- A przepisy?
- Kulinariami zajmował się mój partner w projekcie, syn
brata bliźniaka mojej żony, Mateusz Cuber, który jest zawodowym kucharzem.
Informacje o potrawach zbierali wraz z moją córką Martyną Sadowską. Wydali
książeczkę z przepisami na potrawy, które gotowali Polacy w Bośni. Zrobili też
warsztaty, gdzie pokazywali, jak te dania przygotowywać.
- To były potrawy przywiezione przez nich z Ukrainy
czy bośniackie?
- Mieszane. Adaptowane przez polskie gospodynie do
tamtejszych warunków. Tam jest inny klimat, rosną inne warzywa, np. dynie,
których na Ukrainie kiedyś nie było, arbuzy, całkiem inna jest kukurydza, owoce
są bardziej słodkie. Powstały nowe dania, jak polenta z wykorzystaniem owoców,
kaszy jaglanej, kukurydzianej. Sztandarowymi potrawami były pita, peczenica i
rakija. Peczenica to świnia pieczona, a rakija, wódka własnej produkcji, która była
w Bośni legalna. We wsi każdy robił zacier z owoców, a potem jeździł Serb ze
swoim sprzętem i przerabiał ten zacier na rakiję. W zamian brał jedną dziesiątą.
- A pita?
- Cienkie ciasto z mąki, wody i oleju – jak greckie ciasto
filo, do którego dodawano to, co było, najczęściej dynię, ale też jabłka, inne
owoce i zwijano, a potem pieczono. Były pity na słodko i na słono. Do dziś
można je zjeść w Osieczowie i Tomisławiu.
- Jakie były reakcje na wasz projekt?
- Kiedy we wrześniu zeszłego roku zaczynałem z
Mateuszem zbierać wspomnienia, wszyscy mówili, że się nie uda. Z czasem ludzie sami
zaczęli się zgłaszać, a jeszcze to mam, to mi się przypomniało. Udało się
zebrać mnóstwo historii i zdjęć od ludzi urodzonych w Bośni, którzy jeszcze
żyją. Od Pani Antoniny Puzio, rocznik 1919, spisaliśmy nawet przebieg
prawdziwego wesela polskiego tam, na którym była druhną, z przyśpiewkami, ze
wszystkim. Historie, które ci ludzie tam przeżyli, były niesamowite. Proszę
sobie wyobrazić, że ojciec jednej z mieszkanek Osieczowa w 1942 roku został
zabity przez czetników, kiedy jechał po sól, wówczas bardzo drogą, bo kilogram
kosztował wtedy tyle, co krowa. Jej rodzina nie znała tej historii do końca
życia, a my wygrzebaliśmy wszystko, nawet dokładną datę jego śmierci z archiwum
w Bośni i Hercegowinie. Takich opowieści z życia wziętych zebraliśmy mnóstwo.
- Kiedy pan zauważył jest przełom, ludzie zaczęli w projekt
wierzyć?
- Po pierwszej imprezie w grudniu, przed Świętami.
Było podsumowanie konkursu zdjęć, które robiły dzieci w okolicy i wystawa zdjęć
klasowych ze szkoły w Tomisławiu od 1946 roku. Udało się ich zebrać ponad 400. Było
8 dużych tablic ze zdjęciami ułożonymi dziesiątkami lat i jak ludzie zaczęli
oglądać się na tych fotografiach, komentować: „a to mój ojciec w 1950”, to się
furtka otworzyła. Zebraliśmy fantastyczne fotografie: ludzie na wozach konnych
z lat 50-tych, motorach, pierwsze samochody, ciągniki, ludzie z urządzeniami
rolniczymi. W projekcie planowaliśmy tylko wystawę, ale szkoda było zmarnować
tyle materiału. Powstała kolejna książka, „Nasza Bośnia” - opowieści
mieszkańców Grabacznicy i Rakosztaka wsi w Bośni
położonych obok Kunovy, z której wywodzą się mieszkańcy Osieczowa i Tomisławia.
Tak jak pierwszą, napisała ją dla nas Janina Zimirska, autorka bajek i
opowiadań dla dzieci. Okazało się, że to poczytna sprawa. Zostało nam ponad 300
zdjęć związanych z historią Osieczowa, Tomisławia i Grabacznicy, więc planujemy
kolejną pozycję drukarską.
- Projekt zakończył się festynem „Bośniackie klimaty”
8 czerwca tego roku.
- Ponad 40 osób włączyło się w jego organizację,
starsi i młodzież, oba sołectwa, radni. A przyszło ponad 2000. Aż byłem
zaskoczony. Udało nam się zaprosić ambasador Bośni i Hercegowiny, panią Koviljkę Špirić. To było fantastyczne. Miała
możliwość spotkać się ze starszymi ludźmi, którzy mówią w jej języku, po
serbsko-chorwacku. Odbyły się pokazy rzemiosł, warsztat kulinarny i występy
zespołów kultywujących kulturę bałkańską. Była peczenica i pity zrobione przez
mieszkańców.
Wcześniej we wsi nie było Koła Gospodyń Wiejskich ani żadnej innej organizacji. Po imprezie powstał pomysł, żeby utworzyć organizację, która będzie dalej wspierać te działania, ciągnąć temat historii. Powstało Koło Chłopa, prawdopodobnie pierwsze w Polsce. Jestem szczęśliwy, że chłopy będą się zbierać i zamiast piec ciasto, na przykład szykować pokazy dawnych rzemiosł.
Wcześniej we wsi nie było Koła Gospodyń Wiejskich ani żadnej innej organizacji. Po imprezie powstał pomysł, żeby utworzyć organizację, która będzie dalej wspierać te działania, ciągnąć temat historii. Powstało Koło Chłopa, prawdopodobnie pierwsze w Polsce. Jestem szczęśliwy, że chłopy będą się zbierać i zamiast piec ciasto, na przykład szykować pokazy dawnych rzemiosł.
- Kim są członkowie Koła?
- Jest człowiek, który prowadzi mały prywatny skansen,
właściciel przedsiębiorstwa transportowego, jest pan, który bardzo interesuje
się historią, jest człowiek, który ma starą młocarnię, mamy sportowca, radnego,
sołtysa. Wszyscy oni chcą coś robić, działać i mają już pomysły. W przyszłym
roku chcą wyjechać do Bośni, do miejscowości swoich przodków, które już nie
istnieją. Za zgodą władz serbskich chcieliby na cmentarzu w Grabasznicy postawić krzyż i tablicę upamiętniającą polskich
mieszkańców. Część członków Koła chodziła kiedyś jako kolędnicy. Chcą to
wskrzesić. Odtworzyli teksty kolędnicze, jeszcze z Bośni i w tym roku wystąpią
w szkole, co będzie połączone z Wigilią dla seniorów.
- Zazwyczaj to kobiety są aktywniejsze w takich
oddolnych inicjatywach. Jak to się
stało, że u was pałeczkę przejęli mężczyźni?
- Sołtys wsi Osieczów Tadeusz Marek jest bardzo
prężny, we wsi Tomisław działa bardzo aktywnie Mirosław Kusy - radny. Zebrali
wokół siebie mężczyzn, którzy chcą coś robić. Zdarzało im się wspólnie organizować
bale Sylwestrowe, dożynki, wigilie dla seniorów. Teraz powstaje też Koło
Gospodyń Wiejskich, będziemy współpracować.
Marek
Sadowski, rocznik 1956. Przez 20 lat pracował jako nauczyciel, m.in. w szkole w
Tomisławiu, potem przez 12 lat był wójtem w powiecie głogowskim. Obecnie na
rencie, wciąż działa aktywnie na rzecz społecznych inicjatyw. W 2010 roku
dostał Tytuł Dolnoślązaka Roku. Mówi, że siedzi w nim społecznikostwo. Ma żonę,
trzy córki i piątkę wnuków.
Mateusz Cuber,
rocznik 1991, dyplomowany kucharz i społecznik z powołania. Zbiera materiały
historyczne o swojej rodzinie oraz dawne przepisy kulinarne, z których później
sam gotuje.
Piękny projekt.Gratuluję panom.
OdpowiedzUsuńPrzesyłam pozdrowienia od Równych Babek z Kalisza.
Az serce rosnie! Moge tylko zyczyc dalszych sukcesow i powodzenia w realizacji innych pomyslow! :-) Elzbieta Sterna.
OdpowiedzUsuńTo przykre ,ale ten wspanialy pan Marek wykorzystuje ludzi w brzydki sposob ,.Przychodzi z pomyslami,pozyskuje ludzi,zleca ogrom pracy,ale sam spija śmietankę.Nie docenia tych, ktorzy rowniez poswiecaja swoj czas,swoje sily,pomagajac mu zrealizowac projekt.To jest ogromna praca przez tygodnie,a nawet miesiace i wiele niedospnych nocy.Żenujące sa te jego przechwalki.
OdpowiedzUsuń