tekst: Maja Gawrońska
Gdy po raz pierwszy przyjechałam do San Diego, kalifornijskiego miasta położonego na granicy z Meksykiem, oprócz tłumów dwudziestoparoletnich surferów w oczy rzuciła mi się też inna grupa wiekowa. Tłumy wysportowanych seniorów, nieraz 80-cio i 90-cio latków, co ranek wyprzedzały mnie podczas joggingu. Mieszkańcy tej 3-milionowej aglomeracji tłumaczyli mi potem, że w harmonii funkcjonują tu trzy nie całkiem do siebie pasujące grupy: nastolatki zafascynowane surferską kulturą, młodzi specjaliści, którzy z całego świata przyjeżdżają do tej mekki przemysłu farmaceutycznego i bio-medycznego, oraz seniorzy, którzy chcą spędzić emeryturę w łagodnym klimacie nad oceanem.
Międzypokoleniowa współpraca działa tu na tyle dobrze, że amerykański Senat ogłosił hrabstwo San Diego modelowym przykładem dla innych rejonów, federalna agencja ds. starzenia się społeczeństwa przyznała miastu nagrodę dla najbardziej innowacyjnych programów łączących generacje, a znana fundacja Generations United uznała ją za najlepszą amerykańską międzypokoleniową społeczność.
Ten ogromy sukces przypisywany jest Pameli Smith, dyrektorce departamentu ds. starzenia się w hrabstwie. Gdy ją spotykam, szybko wyjaśnia, że nie chodzi tu tylko o międzypokoleniowość, ale też o między-sektorowość, między-wydziałowość po stronie rządowej, partnerstwa publiczno-prywatne, a nawet międzykulturowość, bo mieszkają tu emigranci z wielu części świata. Bez tego eklektycznego, wielopoziomowego podejścia, według Smith, nie da się łączyć pokoleń.
fot. A.Liminowicz
Najważniejsze, żeby zacząć
Dziś Smith jako ekspert doradza społecznościom w całych Stanach i zarządza lub finansuje ponad trzydzieści programów międzypokoleniowych. Chociaż na pierwszy rzut oka trudno je dostrzec, na tym polega cały sekret. Międzypokoleniowość jest w hrabstwie po prostu wpisana właściwie we wszystkie działania i konkursy grantowe - od edukacji, przez pracę społeczną, po rozrywkę. W porównaniu z innymi amerykańskimi miastami, gdzie różne urzędy odpowiadają za różne grupy wiekowe, to ciągle pozytywny wyjątek.
Ale Smith sama przyznaje, że w latach 90. zaczynała od zera. Oglądała wtedy dane demograficzne i widziała, że społeczeństwo starzeje się. Znała badania mówiące o tym, że dzieciom brakuje kontaktu z dziadkami i że izolacja to ogromny problem starszych ludzi. Do tego irytowało ją, że chociaż tradycyjnie amerykańscy seniorzy bardzo często zostają wolontariuszami, to traktowano ich jako obywateli gorszego sortu. Pokutowało przekonanie, że nie mają ani wiedzy, ani zdolności, aby zająć się czymś poważniejszym, niż na przykład wskazywanie drogi do parku rozrywki.
W Stanach podejście międzypokoleniowe dopiero wtedy raczkowało, więc Smith, choć nie wiedziała jeszcze jak działać najlepiej, postanowiła zaryzykować i uczyć się w praktyce. - W programach społecznych najważniejsza jest dobra strategia, planowanie, a potem ewaluacja. Ale zamiast ciągle rozmyślać, trzeba też w końcu wyjść z biura i coś zrobić. Podkreśla i powtarza, że gdy zatrzymamy się na fazie planowania idealnych działań, możemy w tej fazie utknąć i nie wyjdzie z tego nic; ani idealny projekt, ani spektakularna klapa, z której przecież można wyciągnąć wnioski.
Sama mówi otwarcie, że pierwszy konkurs grantowy, który rozpisała był tylko eksperymentem. Okazało się jednak, że po małe granty na rozpoczęcie działań międzypokoleniowych zgłosiło się dziesiątki organizacji, od teatrów, przez stowarzyszenia imigrantów czy kluby sportowe. Liderzy jednego z takich klubów w biednej dzielnicy zauważyli, że kontakt międzypokoleniowy sprowadza się tam do awantur, na przykład gdy banda nastolatków porysuje samochód seniora. Stworzyli więc program, w którym starsi ludzie uczą młodszych grać w baseball i szachy, a młodzi w zamian pomagają im w obsłudze komputerów. Nastolatki miały co robić po szkole, a zadowoleni mieszkańcy postanowili szukać darczyńców i sponsorów, aby program mógł się rozwijać. Takich przykładów było więcej i wiele z tych małych projektów do dziś rozrosło się w doskonale działające programy. Ale Smith ciągle miała wrażenie, że choć te działania są niezwykle potrzebne, to dopiero międzypokoleniowe przedszkole, które ciągle nie wykorzystuje prawdziwego potencjału seniorów. Chciała, żeby jej projektów media nie opisywały jako „urocze,” lecz jako „krytyczne dla lokalnej społeczności.”
Grunt to wyzwanie
Postanowiła więc wykorzystać seniorów do rozwiązania jednego z najtrudniejszych problemów z jakimi spotkała się w swojej pracy społecznej i zaangażowała ich do pomocy dzieciom z rodzin zastępczych. W Stanach połowa z nich rzuca szkołę przed końcem liceum, a ci którym uda się dokończyć edukację po osiągnięciu pełnoletniości pozostawieni są sami sobie. Bez wsparcia emocjonalnego i finansowego, często wpadają w nałogi i konflikt z prawem.
Z mniejszymi lub większymi sukcesami starała się temu zaradzić południowo-kalifornijska organizacja Akademia San Pascal, która otworzyła liceum dla dzieci z rodzin zastępczych. Smith zaproponowała, aby tuż obok szkoły zbudować małe, złożone z dziesięciu domków, miasteczko seniora. W zamian za niższe opłaty emeryci mieli po prostu pomagać nastolatkom tak, jak najlepiej potrafią. Seniorzy chodzili więc na mecze, pomagali w nauce, szyli kostiumy na przedstawienia, wspólnie z dzieciakami zastanawiali się, co zrobić po maturze, a często po prostu jedli wspólne posiłki i rozmawiali. Okazało się, że tego typu pomoc przyszywanych dziadków była kluczowa. Aż 80 procent ich podopiecznych skończyło liceum. Wiele poszło na studia. A jeśli przeprowadzili się do innych miast, na wakacje wracali do swoich przyszywanych dziadków. Inne społeczności zaczęły przyglądać się Akademii i zastanawiać, jak podobny pomysł dostosować do swoich potrzeb.
Jednak dla Smith najważniejszym testem tego programu był ogromny pożar okolicy. Ludzi ewakuowano, ale spłonęły wszystkie domy seniorów, razem z całym ich dobytkiem. -Pomyślałam wtedy, że to koniec Akademii, bo żaden senior nie będzie już chciał tam wrócić, mówi. Wbrew jej obawom, wrócili wszyscy. Seniorzy chcieli pokazać swoim młodszym podopiecznym, że w życiu nie można się po prostu poddać, nawet w obliczu najgorszych przeszkód. A nastolatki zaoferowały, że pomogą swoim przyszywanym dziadkom i babciom odbudować to, co stracili w pożarze.
Sukces Akademii przekonał Smith, że aby seniorzy czuli się naprawdę dowartościowani i żeby angażowali się w programy, trzeba im dawać poczucie sensu i dość trudne wyzwania. Dziś zaprasza starszych wolontariuszy, aby zostali mentorami dla rodzin starających się wyjść z życia na zasiłku, emerytowane bizneswomen łączy z nastolatkami z problemami, a starszych dorosłych z zacięciem do edukacji angażuje do pracy z pięciolatkami, których rodzice to słabo mówiących po angielsku emigranci. Przyszywani dziadkowie wyrównują szanse edukacyjne dzieci, gdy te zaczynają szkołę podstawową.
Traktowanie wolontariuszy tak jak na to zasługują, czyli szalenie poważne, to coś o czym wiele organizacji społecznych myśli zdecydowanie za mało - mówi Smith. Radzi, aby oferować nie tylko szkolenia, ale też zainwestować w małe stypendia dla wolontariuszy, bo poprzez przyciąganie najlepszych ludzi, mogą się one zwrócić z nawiązką.
fot. K.Pacholak |
Międzypokoleniowość między tematami
Irytuje ją też, gdy słyszy historie o urzędnikach zastanawiających się, na co wydać pieniądze – świetlice dla dzieci czy centrum seniora. - Dlaczego nie można zbudować jednego centrum, które łączy pokolenia? Międzypokoleniowość powinna być obecna wszędzie, w każdym działaniu społecznym. To nie tylko efektywne i pożyteczne, ale też zwykła oszczędność, tłumaczy Smith. W San Diego działa na przykład liceum, w którym część sal to miejsce spotkań emerytów. Starsi wolontariusze pomagają nastolatkom w lekcjach, inspirują, planują studia i przyszłą pracę, radzą, jak dokonać dobrych wyborów. Wielu ludzi na początku dość sceptycznie patrzyło na ten projekt. Dziś jest replikowany w całych Stanach. A nastolatki z międzypokoleniowych szkół mają lepsze wyniki testów, niż ich rówieśnicy.
Dla Smith łączenie funkcji i instytucji to też sposób na to, aby do starszych ludzi w ogóle dotrzeć. -Wielu nigdy nie zainteresuje się programami dla seniorów. Starość nie jest w modzie i nikt nie chce, aby nazywano go seniorem, mówi. Domy seniorów nie cieszą się więc powodzeniem. Za to seniorzy często chodzą do bibliotek. Smith postanowiła więc łączyć te osobne do tej pory instytucje, a jednocześnie pomóc zarazem upadającym bibliotekom i opustoszałym centrum seniora. W pilotażowy projekt „Pożywka dla myśli” zaangażowali się młodzi instruktorzy jogi i aerobiku, którzy zajęcia dla młodszych ludzi zazwyczaj prowadzą wieczorami. Tym razem jednak zorganizowali ćwiczenia rano w jednej z bibliotek, bo to czas i miejsce, kiedy można spotkać tam emerytów. Po ćwiczeniach dietetyk mówił o diecie i starzeniu, a lokalna firma cateringowa serwowała zdrowy lunch. Organizatorzy liczyli na to, że przyjdzie choć kilkanaście osób. Na pierwszej lekcji pojawiło się sześćdziesiąt, a program działa do dziś.
Inny przykład tego typu podejścia, to być może dość egzotyczne z punktu widzenia polskiego klimatu, „Strefy Chłodu.” W Południowej Kalifornii wiele przedmieść leży dalej od oceanu, gdzie latem panują dochodzące do 40 stopni Celsjusza upały. Seniorzy bardzo źle to tolerują, więc Smith wpadła na pomysł, aby otworzyć miejsca, gdzie można po prostu posiedzieć w klimatyzacji, dostać szklankę zimnej wody albo porozmawiać z pielęgniarką. Słowo „senior” nigdzie nie pada, ale ze „Stref chłodu” chętnie korzystają i starsi dorośli i dzieci. A to dobry pretekst do tego, aby zaczęli wspólnie działać.
Coraz więcej lokalnych seniorów bardzo dobrze zdaje sobie zresztą sprawę z tego, jak takie działania zacząć. W hrabstwie kilka lat temu ruszyła pozarządowa Akademia Seniora, w której przyszli liderzy projektów mogą się uczyć tego, jak zdobywać darowizny albo jak najlepiej dogadać się z nastolatkami. A o okolicznych osiedlach dla ludzi po sześćdziesiątce nikt nie mówi domy spokojnej starości. Bo tam starość jest zdecydowanie aktywna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz